Reklamy na tej stronie sprzedawane są przez widget z AdTaily.com (PLBLOADTAILY0001)

czwartek, 30 czerwca 2016

Czyżby Viktoria.

Jak prawie cała Polska siedzę obecnie przed telewizorem i kibicuję naszym gorącą wierząc, że z pomocą Bożą wygramy z Portugalią, ba, nawet wygramy całe mistrzostwa. A co należy mierzyć wysoko i utrzeć nosa Ronaldo. Niech świat widzi, że Polska potęgą jest i basta. Szkoda tylko, że nasza radość przeplata się z ogromnym smutkiem związanym ze świeżym zamachem w Turcji. Świat na bombie chce się powiedzieć. Szkoda tym bardziej, że Turcja to bardzo piękny kraj, a Stambuł jest wprost magiczny. Spędziłam tam dwa lata temu jeden dzień w drodze powrotnej z Izraela i zakochałam się w Stambule. Oczywiście lądowaliśmy na tym lotnisku, gdzie miał miejsce zamach. Koszmar, a najgorsze, że świat nam niepokojąco się kurczy i już niedługo nie będzie gdzie jeździć na wakacje. A mnie marzy się jeszcze pojechać do Maroka i to najchętniej w tym roku. Nie to że mi się Polska nie podoba, ale egzotyka jest po prostu bardziej pociągająca niż swojskie klimaty. 

 Poniżej przytaczam fragment mojej książki "Nie będę płakać", gdzie wychwalam pod niebiosa naszą drużynę 




Pierwsi ruszyli do boju Polacy. Najpierw ostrożnie –  jakby badali grunt pod stopami, by pod koniec pierwszej połowy natrzeć na przeciwnika z całą mocą. I rzeczywiście w pierwszym minutach spotkania dało się wyczuć w polskiej drużynie obawę, a wręcz strach przed potężnym przeciwnikiem. W konsekwencji zamiast ruszyć do ataku bronili rozpaczliwie swoich pozycji. Dosłownie jak cnotliwa
Wanda przed Niemcem. Przykro było patrzeć na ich poczynania. Już chciałem rzucić to wszystko i zejść na basen. W moim sercu rozgrywał się prawdziwy dramat.
– Jak nic zetrą nas w pył! Byłem gotów się założyć.
 …I ledwie ta myśl przemknęła mi przez głowę, zauważyłem przerażony, że na skutek błędu naszej obrony – Ronaldino, przedarł się na nasze pole karne i błyskawicznie oddał strzał.
Piłka gnała jak szalona i już miała osiągnąć cel, gdy na jej drodze stanęła stopa polskiego bramkarza. Wyglądało to wprost magicznie, gdy 
Wojciech
Szczęsny  niczym mityczny Herkules, przycisnął piłkę do ziemi.

Wtedy nowy duch wstąpił w polskich piłkarzy i od tego momentu zaczęli grać tak   jakby świat miał się dziś skończyć.
Na efekty nie trzeba było  długo czekać. W dwudziestej minucie meczu na pole karne przeciwnika, przeniknął jak zły duch sam Robert Lewandowski i…  strzelił pierwszą bramkę!
Ogromna radość przeszyła moje serce. Poczułem, jak rozpiera mnie duma z faktu bycia Polakiem!
Wówczas oczyma wyobraźni ujrzałem pola Grunwaldu i Władysława Jagiełłę, gromiącego Krzyżaków.
Nieoczekiwana strata bramki podziała na Brazylijczyków mobilizująco i z miejsca ruszyli do kontrataku. Lecz tu napotkali na mur, nie do przebicia. Po krótkiej wymianie piłek zostali wyparci na swoją stronę boiska oraz pogonieni – ku własnej bramce.
Gdy już czuli na plecach oddech Polaków, próbowali naprędce sklecić linię obrony. Na próżno! Nie minęła minuta, gdy po raz drugi
brazylijski bramkarz musiał wyjmować piłkę z siatki.
Wówczas stadion oszalał, a ja razem z nim! – Moje serce zaczęło
walić jak młot i krzyczeć wniebogłosy:
– Znowu Polacy górą!
Tak jak trzysta lat temu, gdy wojska Hetmana Sobieskiego odpierały hordy tureckie, ratując Wiedeń i całą Europę. Czułem się tak podekscytowany, że słyszałem szum skrzydeł husarii. I teraz już byłem pewien, że Polska potęgą jest i basta!
Kiedy myślami błądziłem wokół ”Złotego Jabłka”  sędzia właśnie odgwizdał koniec pierwszej połowy. Wówczas stadion eksplodował niepohamowaną radością. Ja postanowiłem zaczekać z tym do końca spotkania. Tak dla ostrożności, by przypadkiem nie zapeszyć; chociaż  w środku trawiła mnie ogromna radość. Siedziałem, więc na kanapie i darłem się jak opętany:
 – Ja chyba śnię! – Ja chyba śnię!
Gdy po przerwie zawodnicy wbiegli na murawę przywitał ich grad oklasków, lecz oni zdawali się – nie zwracać na to uwagi.
Jedynie ogromna determinacja wypisana na ich skupionych twarzach, pozwalała przypuszczać, że prędzej zginą, niż dadzą sobie odebrać zwycięstwo. W końcu byli profesjonalistami i nie zamierzali chwalić dnia, przed zachodem słońca – w myśl zasady, że dopóki piłka w grze wszystko jest możliwe. Zamiast więc śnić o potędze, przeszli błyskawicznie do ataku. Nie minęło pięć minut i mieliśmy kolejnego gola w wykonaniu Roberta Lewandowskiego.
Współtwórcą tego ogromnego sukcesu był nasz drugi wielki piłkarz – Kuba Błaszczykowski. Tym właśnie sposobem, cała Polska stała się świadkiem drugiego cudu nad Wisłą – po tym jak Józef Piłsudski, gromiąc bolszewików ocalił świat przed czerwoną zarazą.
I tak – jak przed laty – ten dzień zapisze się złotymi zgłoskami  w naszej historii, jako dzień triumfu Polaków.
Aczkolwiek Brazylijczykom również należały się słowa uznania, gdyż walczyli dzielnie do samego końca.
Niestety na trzy minuty przed końcem meczu, stracili czwartą bramkę! Oszołomiony niespodziewanym zwycięstwem, poczułem się niczym Wałęsa, przeskakujący przez płot Stoczni Gdańskiej.
W euforii wyskoczyłem na środek pokoju i zacząłem skakać pod sam sufit, albo jeszcze wyżej.
 Razem ze mną eksplodował cały stadion!
Nie minęły dwie minuty, gdy brytyjski sędzia odgwizdał koniec meczu Polska – Brazylia – z rezultatem 4:0 dla naszych!
I w tym momencie nie było na stadionie nikogo, kto by pozostał na swoim miejscu. Ludzie, szlochając, padli sobie w ramiona i całowali się nawzajem. Okrzykom i łzom radości nie było końca.
Patrząc na tę eksplozję radości – moja dusza krzyczała na cały głos:  – Na Polskę nie poradzę!!!
 
rEkLaMa TwOjEgO bLoGa