Reklamy na tej stronie sprzedawane są przez widget z AdTaily.com (PLBLOADTAILY0001)

wtorek, 13 stycznia 2015

Obyśmy nie byli drugim Paryżem

Od kilku dni Paryż pogrążony jest w strachu  a w raz z nim reszta Europy. Pragnę w tym miejscu wyrazić tylko nadzieję, że nam ten los zostanie oszczędzony i tak jak nie staliśmy się drugą Japonią nie staniemy się również drugim Paryżem. Aczkolwiek mam tego świadomość, że nie ma co się oszukiwać, że terroryści nic nie wiedzą o  istnieniu takiego kraju jak Polska i w konsekwencji możemy spać spokojnie, gdyż nic nam nie zagraża. Niestety prawda jest zgoła inna, gdyż tak naprawdę zło nie zna granic i nie potrzebuje mieć paszportu, by się rozplenić, a od Paryża do Warszawy nie jest wcale tak daleko.  Oczywiście nie ma sensu oczekiwać na hiobowe wieści tylko nadal robić swoje i cieszyć się z faktu, że Polska jest krajem jednorodnym i jak już to my sami  skaczemy sobie do gardeł, a nie wróg zewnętrzny. Jednakże nie mogę również w tym miejscu pominąć milczeniem tego, że poniekąd dramat w Paryżu został sprowokowany poprzez zupełny brak szacunku do jakichkolwiek wartości,  a że islam niewiele ma wspólnego z doktryną chrześcijańską było jedynie kwestią czasu kiedy zostanie wystawiony słony rachunek. Przypomniało mi się w tym momencie zdarzenie jakie miało miejsce z udziałem naszego papieża. Otóż w momencie kiedy wypoczywał w letniej rezydencji jakiś reporter zrobił zdjęcie Ojcu Świętemu w kąpielówkach.  Jednakże właśnie ze względu na szacunek jakim Go darzono te zdjęcie nie zostało upublicznione. Natomiast redaktorzy gazety Charlie Hebdo nie znali żadnych ograniczeń i przyszło im za to zapłacić najwyższą cenę. Żeby była jasność oczywiście potępiam, to co się stało nad Sekwaną, gdyż przemoc rodzi tylko przemoc, jednakże trzeba mieć również cywilną odwagę, aby uderzyć się w pierś i przyznać, że samemu również nie było się w porządku. 

Wspominam coś na ten temat w swojej książce pt "Nie będę płakać", której fragment zamieszczam poniżej
.



Rozdział I

 Exodus

Jest 15 sierpnia 2024 roku. Nazywam się Maksymilian Dyzma Kowalski i właśnie dziś skończyłem sześćdziesiąt lat. Okrutne to, lecz prawdziwe! Nie mając innego wyjścia, muszę natychmiast uciekać, byle jak najdalej stąd. Gdybym tu pozostał, choćby minutę dłużej, dopadliby mnie i zabili bez skrupułów. Dlaczego? Też mi pytanie! Ponieważ byłem już stary i nieprzydatny, a wręcz trędowaty.
Chcąc oszukać przeznaczenie, byłem gotów porzucić wszystko i wyruszyć w nieznane. I chociaż żal było odchodzić, bałem się, że w przeciwnym razie skończę jeszcze dzisiaj w miejskiej kostnicy. Ja jednak nie miałem jeszcze najmniejszego zamiaru iść do piachu… Może za dwadzieścia, trzydzieści lat będę gotowy spojrzeć śmierci w oczy, lecz jeszcze nie teraz… Dlatego, wbrew przeciwnościom losu, zamierzam trwać przy życiu niczym kwoka przy swoich kurczętach.
Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, spakowałem pospiesznie kawałek chleba na drogę, by opuścić swój rodzinny dom, w którym przyszedłem na świat. Nie wiedząc, czy kiedykolwiek do niego powrócę…? Gdy tylko wychyliłem nos za drzwi, poczułem jak narasta we mnie wściekłość. Środek lata, a na dworze lało jak z cebra. Żeby nie ulec złym emocjom, próbowałem pocieszać się, że ulewny deszcz jest moim sprzymierzeńcem, który pomoże zatrzeć ślady i zmylić pościg. Już w nieco lepszym nastroju, biegłem dalej pustymi, sennymi ulicami, nie oglądając się za siebie. Przebiegłem niewiele ponad kilometr i nie czułem nóg… Psiakrew, starość nie radość! – czułem to wyraźnie.
Jak przystało na jeszcze niedawno prawdziwego mężczyznę, ani myślałem poddawać się, lecz postanowiłem walczyć z bezdusznym prawem, aż do końca. Biegnąc, ile starczało tchu, nawet nie zauważyłem, jak minąłem peryferie i dotarłem do centrum miasta.
Nagle moim oczom ukazał się gmach parlamentu. Poczułem taką złość, że z trudem powstrzymałem się, by nie splunąć za siebie. Gdyby to ode mnie zależało, nie zostałby po nim kamień na kamieniu. Już miałem biec dalej, gdy nagle wyrósł przede mną las ludzi.
Początkowo nie wiedziałem, co to za jedni i czego chcą…? Wówczas mnie olśniło, że oto pechowo natrafiłem na marsz poparcia dla eksterminacji podludzi takich jak ja, który miał wyruszyć rankiem na ulice Warszawy. Stanąłem jak wryty, nie wiedząc, co mam robić dalej. Szybko jednak wziąłem się w garść i nie czekając, aż mnie dopadną, błyskawicznie zrobiłem zwrot na pięcie, byle tylko zniknąć im z oczu. Zrobiłem to dosłownie w ostatniej chwili, bo zwarty tłum ruszył, z wrogimi okrzykami na ustach, jak lew na polowanie. Trochę mnie zmroziło, gdy poczułem ich oddech na plecach. Przyśpieszyłem więc kroku, lecz nie mając dokąd uciekać, byłem zmuszony poszukać schronienia, w tym budzącym grozę miejscu, z którego rozlała się na cały kraj, jak długi i szeroki, fala nienawiści wobec tych, których nowe przepisy rugowały na ślepy tor. Od tego przełomowego momentu nie mieli już oni prawa przekroczyć cienkiej, upiornej linii sześćdziesięciu lat.
Ponieważ od pacholęctwa nawykłem iść pod prąd, również i tym razem zamierzałem podnieść rękawicę rzuconą mi prosto w twarz przez chory system. Złość na wszystko i na wszystkich dodała mi sił do szybszego przebierania nogami i nie oglądając się za siebie, popędziłem w kierunku znienawidzonego gmachu. Zdążyła mi tylko przemknąć przez głowę jedna myśl, że nowe prawo, chociaż na pierwsze wejrzenie wydawało się nieludzkie, niosło za sobą pewną wartość dodaną. Tak jak każdy kij ma dwa końce – tak i nowe prawo miało jeden pozytywny aspekt, odkąd bowiem weszło w życie, blady strach padł na nieprawych obywateli, obawiających się zaostrzenia kar za wszelkiego rodzaju przekręty. Wówczas − tak jakby ktoś przeciął ostrym mieczem węzeł gordyjski – tak z dnia na dzień jakby wszyscy sporządnieli.
W rezultacie odeszły do lamusa: przeróżne wyłudzenia i afery, mercedesy z kratką, lewe zwolnienia oraz dyplomy, labirynty z płotków przy monopolowym, udawani samotni rodzice, chrzczenie paliwa, kradzież własności intelektualnej, szara strefa zmieniła kolor na biały; innymi słowy – ludzie zaczęli oddawać cesarzowi co cesarskie…
Odtąd mówiono na całym świecie: pracowity jak Niemiec, uczciwy jak Polak... To akurat nie było takie złe, lecz ja stale pamiętałem, że ta przemiana, która się w nas dokonała, została okupiona krwią starych, zgorzkniałych ludzi, wysadzonych gwałtownie z siodła.
Pełen napięcia i złych przeczuć, szybkim krokiem przemierzyłem dziedziniec i dotarłem do szczytowej ściany budynku. Przywarłem do niej całym ciałem jak do kochanki i zacząłem szukać wzrokiem słabego punktu w ochronie budynku, by przeniknąć do jego wnętrza. Jednak po krótkim namyśle, postanowiłem zmienić taktykę i podszyć się pod czyściciela tej stajni Augiasza. Wyszedłem więc z ukrycia i pewnym krokiem ruszyłem w stronę głównego wejścia. Pokonując po kilka stopni naraz, przez nikogo nie niepokojony, znalazłem się w samym środku cyklonu… O, ironio losu, gdybym był terrorystą, zmiótłbym z powierzchni ziemi ­ cały ten kram.
Jednak nie byłem żadnym „Szakalem”, tylko człowiekiem walczącym o przeżycie. Gdy napięcie powoli ze mnie opadło poczułem okropny głód. Nie mając innego wyjścia, musiałem być twardy niczym prawo, przez które stałem się tułaczem. Chcąc znaleźć bezpieczny kąt, zacząłem z niepokojem  rozglądać się dookoła. Instynkt podpowiadał mi, że powinienem udać się na piętro i tam poszukać schronienia. Tak też uczyniłem. Zmęczyłem się przy tym okrutnie. Zły na siebie, że nie mam już dwudziestu lat, zacząłem kląć pod nosem.
 Dość, wystarczy! – przywołałem się do porządku. – Mam tyle lat, ile mam i nic tego nie zmieni! Co nie oznacza, że muszę natychmiast iść w zaświaty, gdyż tu na ziemi nie ma dla mnie miejsca.
 – Otóż jest i udowodnię to każdemu, kto będzie nastawał na moje życie!
Oddając się rozmyślaniom o marności tego świata, nawet nie zauważyłem, jak niebo zaczęło powoli się przejaśniać. Zatem nic nie stało na przeszkodzie, abym poszedł stąd precz i to jak najprędzej. Już miałem iść w stronę schodów, gdy usłyszałem za plecami stanowczy głos:
– Co pan tu robi?!
Na jego dźwięk, aż się wzdrygnąłem. Zastygłem w oczekiwaniu na najgorsze, bojąc się ruszyć palcem w bucie. Czując, że mój kres jest bliski, zacząłem prosić Boga, aby dopomógł mi wyjść cało z opresji.
 – Pytałem, co pan tu robi!? – Ostry męski głos sprowadził mnie na ziemię.
Z duszą na ramieniu, odwróciłem się bardzo powoli, by po chwili stanąć twarzą w twarz z potężnie zbudowanym strażnikiem, który nie spuszczał ze mnie wzroku. Oczyma wyobraźni ujrzałem już swoją kształtną głowę podaną na tacy, lecz szybko wziąłem się w garść i zełgałem na poczekaniu:
– Ja? Nic takiego! Miałem wejść tylko na górę i sprawdzić, czy są tu jakieś okna do umycia?
– Dobrze! Byle szybko, bo zaraz przyjdą urzędnicy do pracy.
– Jasne! Tak naprawdę, to już skończyłem. Do widzenia panu! Uff!!! – Było gorąco. Miałem naprawdę dużo szczęścia, że gość nie rozpoznał we mnie  przeznaczonego na rzeź starca. Nie był to żaden cud, tylko owoc troski o własne ciało. To właśnie odpowiednia dieta, dużo ruchu i dystans do siebie pomogły mi oszukać metrykę i ujść z życiem. Przynajmniej na razie. Nie czekając, aż strażnik nabierze podejrzeń, opuściłem przeklęty gmach i wyszedłem na ulicę. Spojrzałem na błękitne niebo i odetchnąwszy z ulgą, ruszyłem prosto przed siebie.
Nie zdążyłem przejść nawet stu metrów, gdy dostrzegłem na swej drodze Zakład Usług Socjalnych, zwany potocznie Zakładem Utylizacji Starców. Sam nie wiem dlaczego…? Żartowałem…! To akurat wiedziałem doskonale i dlatego na ten widok, aż wstrząsnęły mną dreszcze!
Nic dziwnego, przecież tam wyjątkowo nie lubią tych, którzy żyją zbyt długo. Według nich mój czas już dawno minął. Ale ja im jeszcze pokażę i wbrew przeciwnościom losu zamierzam dociągnąć do setki. No!!!
 
rEkLaMa TwOjEgO bLoGa